Pomysł,
aby jechać na Węgry rowerami mój kolega ze studiów podobno nosił
od dawna, lecz chyba tylko ja wykazałem zainteresowanie tym szalonym
według wielu pomysłem i wkrótce zaproponowałem trasę. Obejmowała
ona przejazd z Piwnicznej - przez Słowację w najwęższym jej
miejscu, odwiedzając z większych miast jedynie Poprad i Rożnawę -
do małego przejścia granicznego w miejscowości Domica
(węg.-Aggteek). Następnie Eger i kilka innych miast północnych
Węgier oraz Szentendre i Budapeszt (tam już czekał na nas tylko
Balaton). Potem Bratysława (via Gyor), Wiedeń i Brno. Tyle nam się
udało zrealizować. Na wskutek powodzi, które nawiedziły w zeszłym
roku Czechy i Saksonię zrezygnowaliśmy z dalszej części planu
obejmującego ich stolice - Pragę i Drezno. Więc z Brna - stolicy
Moraw udaliśmy się pociągiem w drogę powrotną do równie
stołecznego Krakowa. Jeśli chodzi o noclegi, wybraliśmy
wielogwiazdkowy hotel "pod gołym niebem", ewentualnie
namiot. Generalnie chodziło o to, aby wszystko odbyło się jak
najmniejszym kosztem. Ekwipunek - wiadomo, jak najmniej, obowiązkowo
sakwy na bagażnik, klucze, zapasowe dętki itp. Najlepszą radę,
jaką dostałem przed wyjazdem, to od kolegi, który już odbył
wcześniej taką podróż. Powiedział, że najlepiej do wszystkiego
podejść emocjonalnie. Inni mówili, że po 200 km pójdzie łańcuch,
zębatka, itp.
No
to w drogę!
Wyjechaliśmy
28.07.2002. Po pierwszych kilkudziesięciu kilometrów po
przekroczeniu granicy zrobiły na nas wrażenie Tatry od strony
słowackiej, są trochę inne niż polskie - takie większe i
bardziej łagodne, i niezliczone serpentyny, jechaliśmy z góry, z
dużą prędkością ku Nizinie Węgierskiej. Pierwsza miejscowość
- Podoliniec, urocze miejsce żywcem wyjęte z opisu Andrzeja
Stasiuka. "Jest rok 1921…
Ulica nie ma twardej nawierzchni. Jest sucho. Ślad wąskich kół
płytki, ledwo odciśnięty. Skręca łagodnie w prawo i ginie w
nieco niewyraźnej głębi zdjęcia. Wzdłuż ulicy drewniany parkan
i widać fragment domu: w oknie odbija się niebo. Nieco dalej stoi
biała kapliczka. Za płotem rosną drzewa. Muzyk…idzie i gra dla
siebie i dla niewidomej przestrzeni, która go otacza… na
przejrzysty ekran przestrzeni nakładał się Andre Kertesz z 21
roku (fotografia), jakby
właśnie wtedy zatrzymał się czas i teraźniejszość okazywała
się przez to pomyłką, kpiną, albo zdradą. (1)"
Jednym z niewielu znaków czasów współczesnych była asfaltowa
trasa przelotowa. Opisy Stasiuka towarzyszyły mi przez całą
Słowację i Węgry. Jedynie Poprad i Szentendre wyróżniały się
starannie zadbaną malowniczością zawiewającą skansenem,
doskonale dobraną kolorystyką elewacji pierzei niskich domków, czy
kamieniczek.
Następnego
dnia dojeżdżaliśmy już do Węgier. 8 Kilometrów przed granicą w
miejscowości Długa Wieś w wiejskiej gospodzie spotkaliśmy
starszego pana - pana Stefana. Był to obszar zamieszkały w 91%
przez Węgrów, nazwy miejscowości były podane w dwóch językach.
Za barem wisiała mapa tzw. "Wielkich Węgier" za czasów
duo-imperium austro-węgierskiego obejmujących całą Słowację,
Chorwację i Siedmiogród, - czyli połowę obecnej Rumunii. I
chociaż takie antagonizmy odchodzą do lamusa, to Słowacy nie
pałają wielką sympatią Węgrów, porównywalnie jak my niektórych
swoich sąsiadów. Pan Stefan opowiadał jak w czasie wojny jego
ojciec pomagał Polakom uciekającym na Węgry, uczył nas rodzimej
wymowy fonetycznej miasta Gyongyos (d'jun-d'juusz), rozmawialiśmy o
wszystkim, my po polsku, on po słowacku. Było już późno,
najbliższe przejście graniczne czynne tylko do 20-ej, zaproponowano
nam, abyśmy rozłożyli namiot na posesji tej gospody, odczuwaliśmy
dużą życzliwość wobec nas, jako Polaków. Inaczej, jeśli chodzi
o młodych Węgrów, oni nie czują żadnej więzi
emocjonalno-historycznej z nami, raczej pierwsi się mają ku
zachodniej Europie ciesząc się, że przeszłość mają za sobą.
Rano
pożegnaliśmy się, podziękowaliśmy za wszystko, dostaliśmy
ponowne zaproszenie w drodze powrotnej, zjedliśmy jeszcze arbuza i
ruszyliśmy. 30 Minut później po raz pierwszy na własne oczy
zobaczyłem Węgry. Wbrew poprzednim swoim oczekiwaniom wcale nie
zastałem niziny. Było nadal górzyście. Krajobraz może na to nie
wskazywał, lecz jadąc rowerem wyraźnie odczuwałem pofałdowany
teren, który przypominał raczej step, taki, jaki widziałem dwa
tygodnie wcześniej na Podolu na Ukrainie. Nasunęła mi się myśl,
że lud Hunów, od którego wywodzi się nazwa Hungaria i który
setki lat temu przybył z okolic dzisiejszej Mongolii, nie przez
przypadek osiedlił się właśnie na Nizinie Węgierskiej. Mam w
głowie obraz jeźdźców stepowych w spiczastych czapkach, które to
najpierw się wyłaniają zza horyzontu…
Podróż
po celu przeznaczenia zaczęła się. Pedałując przemierzaliśmy
ok. 80 kilometrów dziennie, zaliczając po drodze wszystkie ważne
obiekty turystyczne: piękny wodospad w parku narodowym w
Szilvasvarad, Eger - zamek i miasto, wymowne Gyongyos. Kraina mlekiem
i winem oblana. Dookoła same winnice, teren nieco stepowy i nieco…
równinny. I tu kolejny ukłon w stronę Stasiuka, który twierdzi,
że nie lubi równin, dlatego że: "…wzrok
ślizga się po widnokręgu i przy odpowiednio odsuniętej
perspektywie nie znajduje żadnych stałych współrzędnych, punktów
odniesienia. Bo co na przykład znaczy jedno drzewo? Nic. Można je
wyciąć, podobnie zresztą jak można wyciąć cały las (…), co
właściwie pozostaje w zgodzie z naturalną skłonnością
równinnego pejzażu, który zmierza ku idealnej, nomen omen,
horyzantolności… zasłaniają widok jako pewną formę
nieskończoności. Niewykluczone, że hordy stepowych jeźdźców ze
wschodu niszczyły i paliły wsie i grody tylko dlatego, że te
ograniczały perspektywę… Nie jestem bynajmniej za Tatarami albo
Mongołami. Po prostu nie lubię być wystawiony na widok ze
wszystkich stron, co wydaje się dość ludzką cechą. (2)"
Może dlatego na naszej trasie, po starym, bastionowym (antyosmańsko)
Egerze, dopiero Vac - miasto przylgnięte do samego Dunaju ze swoimi
zachowanymi niezbyt imponującymi, ale dość licznymi zabytkami,
przykuło na dłużej naszą uwagę. Od Gyongyos do Vac wyraźnie
zmierzaliśmy ku nizinie, bocznymi drogami przez miasteczka, gdzie
nie wszędzie był nawet asfalt (Gyongyospata i Acsa), z coraz
rzadziej spotykanymi stromymi podjazdami. Kilometry krajobrazu. Na
tej trasie jedynie Eger i Vac, w mniejszym stopniu Gyongyos posiadało
jakieś stare miasto, rynek, czy główny plac, Eger i Vac także
bazylikę a tylko Eger zamek. W Vac promem przeprawiliśmy się przez
Dunaj i udaliśmy się do Szentendre. Tam sfinalizowaliśmy drugi
etap podróży - Północne Węgry, gdzie zachwycaliśmy się
widokami, a podróż mijała sielsko i powoli, (pierwszym była
Słowacja.) Teraz czekały na nas same rarytasy komercyjne -
Budapeszt, Balaton, Wiedeń.
Lecz
to wcale nie znaczy, że olaliśmy Szentendre, ponoć miejsce
plenerów węgierskich malarzy i zaplecze kulturalne Budapesztu a
nawet całego kraju. Szentendre, czyli "Święty Jędrzej"
zostało założone przez greckich i serbskich osadników
uciekających przed Turkami [sic!]. Tworzy go nastrojowy rynek z
kolumną św. Trójcy pośrodku i piękne kamieniczki go okalające
oraz zamek. Stamtąd rozciąga się wspaniały widok na czerwone
dachy miasteczka oraz majestatycznie płynący Dunaj. (3) Chwilę
odetchnęliśmy przy mrożonej kawie, a wieczorem byliśmy już w
Budapeszcie.
Jadąc
ok. godziny 22-ej bulwarami Dunaju mijamy oświetlony Parlament, Most
Łańcuchowy i Wzgórze Zamkowe. Wkrótce znaleźliśmy sobie
niebanalny nocleg. Były to ławki wykute w kamieniu na tarasie
widokowym ze starówki Budy, na tyłach jakiegoś hotelu. Mogliśmy
też wybrać na wskutek deszczu miejsce zadaszone pod kopułami
bodajże XVII wieku wieżyczek strzelniczych, ale tam była mniej
sprzyjająca cyrkulacja powietrza - wiało. Natomiast niebo było
gwieździste. Hotel z widokiem na Budapeszt nocą! Karimaty i
śpiwory, a czuwał nad nami ochroniarz, który strzegł też
stolików należących do restauracji. Obudziliśmy się dość
wcześnie, zanim jeszcze zaczęli się schodzić turyści. Wypiliśmy
herbatę przygotowaną na palniku, posiedzieliśmy godzinkę przy
stolikach i akurat zaczęło się robić gwarno. Ruszyliśmy najpierw
uliczkami starej Budy, rowerami mogliśmy przejechać wszystkie, i
obejrzeć je tym samym. Zajęło nam to 30 minut i udaliśmy się w
kierunku zamku. Wjechaliśmy na dziedziniec, potem na taras widokowy,
potem w fontannie zamoczyliśmy nogi dla ochłody (też z innych
celów, do obmycia twarzy mieliśmy wodę w butelkach) i zjechaliśmy
z tego wzgórza na dół. Po przemierzeniu Mostu Łańcuchowego
(chyba najsłynniejszego z wszystkich siedmiu) znaleźliśmy się w
Peszcie, a najpierw udaliśmy się pod Parlament oczywiście. Reszta
dnia zeszła nam sielsko, krążąc nieznanymi ulicami i leżąc na
bulwarach albo na trawniku przy głównej ulicy handlowej - Vaci
utca. Z rowerem naprawdę doskonale zorganizowaliśmy sobie czas, nie
myśląc np. jak się dostać nie za późno na trasę wylotową,
jeśli jechalibyśmy autostopem. Miasto opuściliśmy późnym
wieczorem nie czując niedosytu, że coś pominęliśmy czy
przeoczyli.
Następny
dzień minął pod znakiem ciągłego pedałowania, udawaliśmy się
w kierunku Balatonu i tak naprawdę myśleliśmy, że jest nieco
bliżej Budapesztu. Zatrzymując się na krótko w kilku mniejszych
miastach poświęciliśmy temu cały dzień. Miedzy innymi w
Szekesfehervar, który na mapie miał przydzielone dwie gwiazdki,
jako miasto szczególnie warte zobaczenia. Jednak nie szczególnie,
jedna gwiazdka by wystarczyła. Jechaliśmy dalej, aż dotarliśmy
koło 1-szej w nocy.
Balaton.
Cóż można powiedzieć? Węgierskie morze. Rzeczywiście piękne.
Mam ochotę przyjechać tu za rok "na łódki", czyli
pożeglować. Pełno przystani, pełno jachtów. W jednym z takich
portów właśnie spaliśmy na takim pomoście, popijaliśmy Tokaj i
jedliśmy kukurydzę, w którą obłowiliśmy się w drodze.
Spoglądaliśmy na światła wzdłuż horyzontu. W jednym miejscu nie
było zachowanej ciągłości. Tam rano nie widać było drugiego
brzegu, tam do brzegu było ok. 70 kilometrów - najdłuższe miejsce
jeziora. Dookoła wszystkie działki wzdłuż brzegu są wykupione
przez prywatnych właścicieli, w związku z tym - plaże tylko
płatne, lecz brawurowe wjazdy do portu pozwoliły na chwile
przyjemności w kąpieli w tej mętnej i sprawiającej wrażenie
gęstej wody. Czysta przyjemność.
Cel
minimum osiągnięty, ale do domu nie wracamy, nie tak od razu!
Kąpiel w
porcie odświeżyła nas także następnego dnia. Wtedy podjęliśmy
jeden z dłuższych odcinków - do samego Gyor, wg mapy 96
kilometrów, a następnego dnia do Bratysławy. Po 10-ciu dniach
podróży znacznie opadło nasze podekscytowanie. Owszem, cieszył
nas bardzo Balaton, ale dalsza trasa, mimo pochmurnej już pogody,
była zdecydowanie mniej ciekawa, aczkolwiek miało to swój urok
(zmęczenie itp.)
Bratysława
to jakby smaczek przed deserem, jakim był Wiedeń. Stolica Słowacji
bardzo mnie zaskoczyła, najpierw wielkie skrzyżowania autostrady,
zjazdy i rozjazdy, na Wiedeń, Brno, Gyor, Budapeszt, Trnavę,
Żilinę… Do Centrum jeszcze ze 20 kilometrów, mijamy rozległe
przedmieścia, nowopowstałe szklane wieżowce, istne zaplecze
finansowe środkowej Europy z infrastrukturą drogową. Natomiast
proporcjonalnie do takiego rozmachu bardzo mały rynek i starówka.
Zauważyłem dużo podobieństw do Lwowa. Równolegle do starówki
biegnie szeroka promenada zwieńczona podobnym gmachem Slovenskeho
Narodneho Divadla (Teatru Narodowego) do lwowskiej Opery, zresztą
oba budynki i założenie urbanistyczne pochodzą z tego samego
okresu i związane są z polityką kulturalną państwa - też tego
samego, a dokładniej Franciszka Józefa na przełomie XIX i XX wieku
i jego zamiłowania do sztuki. Obecnie dla Ukraińców Lwów, jak dla
Słowaków Bratysława są symbolami niepodległego, odrodzonego
państwa, wszędzie można kupić np. naklejki z flagą państwową,
godłem, i myślę, że analogii na tym gruncie można by znaleźć
więcej. Ogólnie Bratysława jest przyjemnym miastem, bardzo
smakowało nam piwo w licznych knajpkach w parterach. Pozwolono nam
nawet wprowadzić rowery, aby je mieć na oku. W przeciwieństwie do
np. Pragi, ich bywalcami są tu głównie miejscowi, turyści nie
stanowią przytłaczającej większości i przez to miasto jest
spokojniejsze. Na wspomnianej wyżej promenadzie rankiem ludzie tak
po prostu idą do pracy, w tle tryskają fontanny, jedynie para z
Austrii na rowerach jest tu w celach rekreacyjnych i my dyskretnie
śpiący na ławkach. Obejrzeliśmy jeszcze obowiązkowo usytuowany
na wzgórzu i wymowny zamek (chyba symbol Bratysławy), a wieczorem
byliśmy już w Wiedniu.
Po
drodze zaskoczyła nas uprzejmość starszej pani, która chciała
nam w czymś bardzo pomóc, w czymkolwiek. Stwierdziliśmy, że w
Polsce to mało spotykane. Bardzo zdziwiła się, że przyjechaliśmy
tam na rowerach z Polski, a jak powiedzieliśmy, że przez Węgry,
Balaton, to jej wrażenie wzrosło jeszcze bardziej. Podziękowaliśmy
i pojechaliśmy dalej, Wiednia też nie mogliśmy się doczekać.
Tam
dotarliśmy koło godziny 23-ej. Ja byłem już bardzo zmęczony,
niemalże zasnąłem na ramie. Jakoś znaleźliśmy katedrę Św.
Stefana, zrobiłem jakieś zdjęcie na długim czasie naświetlania i
zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Z początku był to dworzec
najpierw wschodni, potem północny. Przy tym ostatnim widzieliśmy
ludzi w śpiworach i na karimatach z plecakami koło głowy -
turyści, ale odważni, (choć może w Wiedniu jest dużo bardziej
bezpiecznie?) Korzystając z przywileju, jakie daje nam rower
zaczęliśmy szukać dalej. Przy dworcu północnym było też pełno
szczurów. Okazało się, że znaleźć nocleg w Wiedniu pod chmurką
jest ciężko, gdyż wiele miejsc było już zajętych. Wypatrzyliśmy
jedno fajne miejsce, ale tam już ktoś spał. W końcu wjechaliśmy
w jakąś bramę na podwórze i na 2-3 godziny znalazły się wolne
ławki a miejsce było przyjemne i zadbane.
Wstaliśmy
ok. 6-ej i ruszyliśmy "na miasto". Wiedeń jest idealny do
jazdy na rowerze. Zbyt duży żeby zwiedzać na nogach, zbyt blisko
siebie są położone zabytki żeby jeździć samochodem, dochodzą
do tego ograniczenia, strefy wjazdu itp. Tak, więc zaliczyliśmy
Parlament, Ratusz, Katedrę Stefana. Ja już byłem tak zmęczony, że
nie bardzo czułem ten Cesarsko-Królewski klimat, który narzuca się
sam, natomiast podróż w czasie odbyłem w domu Zygmunta Freuda,
gdzie obecnie mieści się muzeum. Byłem pod niesamowitym wrażeniem
i wtedy poczułem ducha przełomu wieków. Niesamowity
rewolucjonista. Miesiąc wcześniej byłem w Buczaczu na Ukrainie,
gdzie urodził się jego dziadek i ojciec. W Wiedniu z tamtych czasów
obejrzeliśmy jeszcze secesję, czyli stację metra zaprojektowaną
przez Otto Wagnera i eklektyzm - np. Opera, a także kościół
Boromeusza i Park Straussa. Potem przyszedł czas na współczesną
awangardę - Hunderwasserhaus (kolorowe domki z falowaną podłogą -
coś jak Park Guell Gaudiego w Barcelonie) i Salwador Dali w
międzyczasie, a potem Prater (to wielkie wesołe miasteczko -
oczywiście XIX wieczne [sic!]). Tam Space Shot, czyli wyrzutnia w
kosmos, na 40 metrów, z wielką prędkością także spadania,
wyraźnie podniosła poziom mojej adrenaliny, że opuszczając Wiedeń
mogłem pedałować jeszcze długo. Po 30 minutach opuściliśmy
miasto i rozbiliśmy namiot w kukurydzy, z dala od drogi. Tam
mieliśmy zasłużone 8 godzin snu! I to był finał. Nie sposób
opisać wszystkiego, co widziałem i przeżyłem w Wiedniu, ale dałem
sobie solidny zastrzyk kultury z różnych okresów, zwłaszcza
wystawą fotografii, jeśli chodzi o współczesność. To miasto
dalej jest pomostem z tym, co się dzieje na świecie.
Odwrót.
Rano
od razu zebraliśmy się do drogi i teraz było jasne: jedziemy już
do domu, wracamy. Przed sobą mieliśmy jeszcze Brno. Jechaliśmy
przed siebie 120 kilometrów, mijając m. in. granicę. Tam celnik
najpierw podejrzliwie się spytał, czy coś przewozimy…, a potem
spytał ile kilometrów już przejechaliśmy. Był pod wrażeniem,
licznik wskazywał 1300. Całkiem nieźle jak na 2 tygodnie. I tak
wieczorem dobrnęliśmy do Brna. Kolejny krótki prowizoryczny
nocleg, tym razem na dworcu, runda honorowa po mieście i cel podróży
następnego dnia rano. Było to muzeum w Willi Tugendhat
zaprojektowanej przez Ludwika Miesa Van Der Rohe - jednego
architektów z trzech największych architektów XX wieku. Willa
pochodzi z 1932 roku, a dla niewtajemniczonych wygląda jak z lat
70-tych. Jeśli chodzi o Brno, to nr 1 wśród tamtejszych zabytków,
także wg UNESCO. W mieście zwróciłem uwagę na teatr podobny do
tego we Lwowie i Bratysławie, analogiczny znajduje się w Pradze,
Krakowie i podejrzewam w każdym większym mieście C.K. Lecz
najmniej estetyczny, pozbawiony smaku i założenia urbanistycznego
uwzględniającego jego walory (np. duży plac przed, aby świetnie
się prezentował z daleka) - według mnie, znajdował się w Brnie.
To
już jest koniec, nie ma już nic.
O
godzinie 12:15 wsiedliśmy do pociągu do Czeskiego Cieszyna i
zasnęliśmy. W polskim Cieszynie w pociąg do Krakowa i to był
koniec "wyprawy na Węgry".
Rower,
jako środek transportu, w porównaniu z autostopem, dał nam dużą
niezależność. Nie pomijaliśmy się miejsc pośrednich gdyż np.
zatrzymał się samochód jadący dalej. Dzięki temu zwróciliśmy
uwagę na Poprad, Vac, czy Szilvasvarad. Poza tym szukając miejsca
biwakowego w mieście, nie musieliśmy się nachodzić by znaleźć
odpowiednie. To była kwestia minut, aby wsiąść na rower i rozbić
namiot gdzieś na peryferiach. Byliśmy w stanie bez problemu
przemierzać 100 km dziennie i tego zazwyczaj mogliśmy być pewni.
Autostopem - różnie, na pewno nie mógłbym obiecać. Mam wrażenie,
że jazda z podniesionym palcem nie wygląda teraz jak np. 10 lat
temu, generalnie ludzie mniej się zatrzymują, mniej autostopowiczów
stoi na drogach. W związku z tym zanim się dotrze do celu czasem
trzeba się nieźle wystać. Właśnie o tym pomyślałem, gdy
mijaliśmy taką 3-osobową grupkę tuż przed Brnem.
W
porównaniu z pociągiem, rower jest dużo tańszy i bez wątpienia
zdrowszy. Koszt naszej wyprawy zmieścił się w 500 złotych i ani
razu nie wydaliśmy pieniędzy na nocleg. Nie mieliśmy też
uprzedniego przygotowania kondycyjnego, ani sprzętu
specjalistycznego. Ja miałem zwykły rower trackingowy, kolega
przeciętnego górala. Także obyło się bez kłopotów (nawet dętki
nie zmieniałem). Rzeczywiście podeszliśmy do wszystkiego
emocjonalnie. Nie uważam jednak, że to coś szczególnie
niesamowitego. Może po prostu "dla chcącego nic trudnego".
BIBLIOGRAFIA:
1.Andrzej
Stasiuk, Moja Europa - Dziennik Okrętowy s.109 Wydawnictwo
Czarne, Wołowiec 2001
2.Andrzej
Stasiuk, Moja Europa - Dziennik Okrętowy s.80,81 Wydawnictwo
Czarne, Wołowiec 2001
3.Tadeusz
Olszański, Węgry - Informator Turystyczny s.18 Agencja
Wydawnicza Tour-Press S.C. Wydanie II, listopad 1998 Warszawa