Friday 13 December 2002

"MNIEJ IDEOLOGII WIECEJ GEOMETRII" - CO TO MA ZNACZYĆ? NOWOHUCKIE BIENNALE 2002, KRAKÓW - NOWA HUTA

"Mniej ideologii, więcej geometrii" - to myśl przewodnia tegorocznych nowohuckich biennale architektonicznych (sic!). Hasło niczym żywcem wyjęte z czasów socrealizmu, kiedy to właśnie powstała Nowa Huta. Merytorycznie niczym nieróżniące się od sztandarowych haseł tamtych lat. Sama geometria nie załatwia sprawy. Wystarczająco dużo jest jej na innych krakowskich osiedlach - sypialniach. Architektura musi być też użyteczna. Sam konkurs to zabawa, czy na poważnie? Nie do końca był odpowiedzią na rzucone hasło, a prace, podobnie jak ww. maksyma nie wniosły nic konkretnego do neorenesansowej tkanki. Co do Nowej Huty, wiadomo, że jest niedokończonym dziełem. Zamknięciem południowej strony Placu Centralnego miał być okazały i reprezentatywny teatr. W miejscu Os. Centrum E i NCK-u również miały stać budynki, a nawet urządzone jednostki sąsiedzkie. Powstać miał jeszcze min. neorenesansowy ratusz, iglica na środku Placu i płaskorzeźby na bocznych ścianach ryzalitów.

Przedpole widokowe na Łęg niewątpliwie było największym polem do manewru. Projekt zwycięski i zdecydowana większość proponowała umieszczenie tam terenów zielonych. Jest to także najtańszy sposób uporządkowania tej najbardziej nasłonecznionej i dzikiej części dzielnicy. Taka koncepcja przyświecała również innym nacjom biorącym udział w biennale. Wietnamczycy proponowali zespół fontann i oczek wodnych z całą inżynierią, Włosi natomiast promieniste układy neobarokowo-angielskich ogrodów na współcześnie (zgodnie z obecnymi, organicznymi trendami w urbanistyce). Natomiast inni Włosi odpowiednio ustosunkowali się do myśli przewodniej biennale i postawili śmiałą złożoną bryłę na południowej ścianie Placu Centralnego. Żeby nie było banalnie, przesunięto ją trochę w prawo pozostawiając z lewej strony trochę prześwitu na Łęg. Za to dostali Nagrodę Dziekana Wydziału Architektury. Rzeczywiście odpowiedzieli na zadany temat. Sama geometria. Utkwił mi w pamięci zegar na Placu z wielometrową poziomą wskazówką sięgającą CAHTS, czyli "helikopter Nowa Huta". Najbardziej mi się podobał projekt, który nie miał szans wygrać, bo był nie na temat. Zakładał ciekawą rozbudowę urbanistyczna dzielnicy w stylu 3 razy NH. Powstała w ten sposób żywa tkanka miejska, która się "rozmnaża". Autorzy zestawili ze sobą trzykrotnie układy ulic z okolic Centrum w jeden zwarty. Projekt bardzo nowoczesny, ale nie miał określonych hierarchii ważności ulic, trzy równoznaczne Place Centralne. Narzucał się pewien główny ciąg, ale być może to była tylko koncepcja nic więcej. Nawet postawiony został w mało widocznym miejscu, chyba organizatorom nie o to chodziło, bo urbanistyka to czysta ideologia - nie geometria.

Biennale nie wprowadziły w zasadzie nic nowego. Odbyta później dyskusja przedstawiła kilka dodatkowych drobnych propozycji, typu bezpośrednie połączenie z lotniskiem na Balicach, ale cały czas niewielki miało to związek z geometria. Jednak każda taka impreza to szansa dla Nowej Huty na pewne zmiany. Może po tej tez cos wyniknie pozytywnego, np. bezpośrednie połączenie z Balicami.


Saturday 9 November 2002

WĘGIERSKA ARCHITEKTURA ORGANICZNA KRAKÓW 22.10-10.11.02

 Nurt Architektury Organicznej szkoły Imre Makovecz'a

Architektura węgierska nie jest do tego stopnia znana i popularna jak np. włoska. Węgrzy tez, prócz Parlamentu i może Mostu Łańcuchowego, nie maja aż tak powszechnie rozpoznawalnych symboli własnej architektury jak np. Francuzi Wieżę Eiffla, Łuk Triumfalny, czy tez Centre de Pompidou. I jeśli ktoś chce pozwiedzać jakiś kraj pod kątem architektury, raczej wybiera inny. Obecnie na Węgrzech też nie buduje się tyle co w Berlinie i nadal nie powstają rzeczy na tak wielką skalę. Jednak będąc tam można zauważyć, ze tamtejszy modernizm i cała architektura współczesna stoją na wyższym poziomie niż w Polsce i to od dłuższego czasu. Kto nie miał okazji przekonać się na własne oczy mógł odwiedzić wystawę "Węgierska Architektura Organiczna", która trwała od 22 października do 10 listopada bieżącego symetrycznego (2002) roku i odbyła się w Muzeum Etnograficznym w Krakowie. Zaprezentowano tam "nurt tzw. Architektury organicznej, szkoły Imre Makovecz'a, jednego z najwybitniejszych współczesnych architektów węgierskich, oraz dzieła Stowarzyszenia Karoly'a Kos'a, które powstało jako sprzeciw wobec estetyki i ideologii komunistycznej, o czym poinformowała nas ulotka na miejscu.

Stowarzyszenie podobno "zrzesza architektów, którzy swoja współpracę rozpoczęli od obserwacji człowieka, jego sposobu poruszania się, poszukując energii przestrzennej, jaka jest mu potrzebna do życia". I rzeczywiście, trudno mi było jednoznacznie określić zjawisko wielokrotnych obłych kształtów, falistych przykryć na wielu poziomach dachów i daszków domów mieszkalnych np. na wzgórzach. Były tam dwa projekty takich właśnie domów mieszkalnych przypominających planetarium, albo stacje badawcza. Budynki nowoczesne, bardzo sielskie jednocześnie, co uwydatnia ich usytuowanie na wzgórzu. Autorstwa Laszlo Sarosa - jednego z założycieli Stowarzyszenia Karoly'a Kos'a. Jeden z nich, ten, który powstał we współpracy z Lilla Borzsak, posiadał dodatkowo kilka kolejnych atrybutów architektury węgierskiej - kopuły, nawet kilka, za jedna okazało się, ze była kolejna. Oba obiekty powstały we współpracy z Ferenc'em Lorincz'em, bardzo zgrabnie komponuje się z otoczeniem swoimi wypukłymi kształtami. Był jeszcze jeden podobny projekt Laszlo Sarosa i Lilla Borzsak - dom mieszkalny w Budapeszcie u podnóża góry z wystającymi skałami prawdopodobnie wapiennymi, (bo jasnymi). Budynek biały, czyli także jasnego koloru, duży, z dobudowana baszta o nietypowych oknach, jakby klepsydry na każdej ścianie (nie wiem, co to miało oznaczać, zwłaszcza, że reszta budynku, była utrzymana w konwencji wręcz modernistycznej), tym razem bez obłości (sic!).

Kolejne ciekawe przedsięwzięcie z wykorzystaniem krzywizn (mnie ono najbardziej podobało się), to dobudowana kondygnacja do niskiego domku parterowego. Obok przylegał znacznie wyższy budynek. Nadbudowa stopniowo, ale płynnie schodziła z poziomu budynku wyższego do poziomu tego niższego. Pełna płynność podkreślały właśnie te obłe kształty - obłe w przekroju pionowym, a płaskie w elewacji, czyli schodkowe zejście, co w sumie dało znakomity wynik w perspektywie. A drewniane wykończenie całej nadbudowy, doskonale współgrało ze stolarka na parterze. Był to projekt Sandora Devenyi w Pecsu - mieście, któremu stworzył nowy obraz "dzięki swej organicznej wizji architektonicznej". Kolejne jego przedsięwzięcie w tymże mieście urzeczywistniło te idee. Munkachy udvar - dom - jego autorstwa we współpracy z Endre Borza i Kristof Lapossy. Jedna elewacja, to twarz, po prostu twarz: okna niczym oczy, symetrycznie rozłożone pod pół-łukami odwróconymi od siebie jakby plecami. I nie jest to jego jedyna tak organiczna elewacja w tym mieście. Innym towarzyszy także bogaty detal balustrady i bramy wejściowej, oraz kolorowa ceramika jak na domach Hundertwassera w Wiedniu. Widać tu nawet po prawie stu latach pozostałości Cesarsko-Królewskich związków kulturalnych z sąsiadem, a żeliwne detale przypominają o secesji, która również miała znaczne koneksje z przyroda, o czym jest mowa.

Elementy faliste (attyki, daszki itp.) występują w Pecsu na wielu projektach Sandora Devenyia i na posadzce przed kościołem. Mozaika z kostki brukowej płynnie (trochę infantylnie) zaprasza do kościoła nakierunkowywujac na główne wejście. W tymże mieście stworzono także dwie ciekawe plomby architektoniczne. Zarówno jedna, jak i druga bardzo komponowały się z otoczeniem. Pierwsza nawiązywała do całego ciągu kolorystycznie w dosłownym tego znaczeniu, usytuowana w malowniczej uliczce i wyróżniała się od pozostałych stanowiąc pewne podwinięcie elewacji w pewnym miejscu i podparcie jej zapałkami, aby nie opadła. Bardzo ciekawa bryła Romai Udvar z 1991 roku. Inna plomba w Pecs - Villainsujtotta Hal, kolejne utrzymanie tonacji pierzei w strukturze - na elewacji podłużne elementy - jako kontynuacja, i kolorze - pastelowa tonacja brązu i koloru raczej stalowego niż szarego w tym kontekście. W miejscu złączenia - wypieszczone pęknięcie, jakby nienaturalne i wyjęte z kontekstu, albo tam wsadzone.

Jak już wspomniałem, Węgry nie maja zbyt wiele spektakularnej architektury, specjalizują się raczej w niskiej zabudowie. Szentendre - typowy dom mieszkalny na jednej z głównych ulic tego małego, acz uroczego miasteczka. Autor: Laszlo Saros we współpracy z Lilla Borzsak, czyli Stowarzyszenie Karoly'a Kos'a. 1990-95 rok. Na rogu dwóch ulic utrzymana konwencja niskich domków. Szczyt, jak gdyby wywinięty na wierzch, albo wykrojona część dośrodkowa na zewnątrz, na tym właśnie rogu, podparta filarem. I chociaż ma inny charakter, komponuje się z wieżą kościoła w oddali. Swoja wysokością nie wykracza nawet poza kalenice, także poza szczyty innych domków, ale wyraźnie się wybija. To był akurat chyba najmniej organiczny obiekt na wystawie, może, że chodziło o nawiązanie do sztuki ludowej. Inny przykład cech węgierskiej architektury: niskie krępe budynki przykryte kopułą. Taka dobudówkę zastosował Sandor Devenyi w jednym ze swoich projektów w Pecsu mieszcząc tam prawdopodobnie kawiarnie. Takie jest też złączenie dwóch ciągów pasaży, czy straganów na targowisku miejskim w Vac - autorstwa Laszlo Sarosa i spółki. Oprócz tego na plac prowadzi brama murowana o falistym kształcie z dwoma wieżyczkami w kolorze pastelowym. Z takich niskich pasaży zaprezentowano jeszcze rynek w Dunaszerdahely na Słowacji - w części zamieszkałej w większości przez Węgrów. Jest to praca Jozsefa Makovecza prezentującą ciąg niskiej zabudowy z podcieniami i elementami dominującymi co jakiś czas, coś jak krakowskie M1, albo Sukiennice. Struktura ta ogranicza z dwóch stron ten główny plac miejski, a dodatkowo urządza całą przestrzeń z wysokimi blokami w tle. Kolejny tego typu obiekt umieszczony na wystawie to budynek Uniwersytetu Katolickiego w Triskell autorstwa Jozsefa Siklosi. Podobna bryła, ciąg delikatnego zadaszenia zwieńczonego mocniejsza bryłą, całość przykryta ciągiem załamanych fal, daszkami o małych połaciach i na różnych poziomach. Ta lżejsza część podparta zwielokrotnionymi zastrzałami - kolejny charakterystyczny element, w tym przypadku detal, architektury węgierskiej. Zaobserwujemy go również w Kościele Luterańskim w Siofok, który okazał się kwintesencja architektury organicznej. Jego elewacja, przypominająca sowę, to samo sedno tytułu wystawy. Wyżej wymienione drewno występuje tu jako wykończenie i konstrukcja nośna. Jest go tu po prostu pełno, a poszczególne ornamenty, elementy, czy inne dekoracje, sprawiają wrażenie, ze i Stwórca miał tu swój udział w tworzeniu własnego domu. Do tego cala infrastruktura (plebania itp.) tworzy zgrabna i zwarta kolonie.

Nie dopatrzyłem się wielu prac samego Imre Makovecza natomiast jego szkoła w połączeniu ze Stowarzyszeniem Karoly'a Kos'a zaprezentowała architekturę bardzo odważną, no i dobrą przede wszystkim. Niestety nie stanowi ona nic przebijającego się w skali choćby nawet europejskiej. I nie ma szans. Poza tym wszystkie obiekty (oprócz jednego) wzniesiono poza Budapesztem, gdzie mieszka 1/5 populacji całych Węgier, kraju leżącego na prowincji Europy, stad tez cala ta architektura pozostanie prowincjonalna. Przyrównując natomiast do Polski, jest ona dużo bardziej śmiała i eksperymentalna. Większość powstała na początku lat 90-tych, czasu jeszcze ciągnących się przemian i należało szybko, nawet prowizorycznie, dostosowywać prawie wszystko do nowych funkcji, a wtedy nikt u nas nie myślał w pierwszej kolejności o walorach estetyczno-kompozycyjnych, stosowano raczej naśladownictwo. Pójście Węgrów własną drogą zaowocowało, o czym można było się przekonać, oglądając architekturę nowoczesna, charakterystyczna i rozpoznawalna jako węgierska.


Thursday 15 August 2002

ZAŁOŻENIE - NA WĘGRY NA ROWERACH. PO DRODZE BYŁ JESZCZE WIEDEŃ, BRATYSŁAWA ...I BRNO. PODRÓŻ RÓWNIEŻ W CZASIE - DO C.K. IMPERIUM


Pomysł, aby jechać na Węgry rowerami mój kolega ze studiów podobno nosił od dawna, lecz chyba tylko ja wykazałem zainteresowanie tym szalonym według wielu pomysłem i wkrótce zaproponowałem trasę. Obejmowała ona przejazd z Piwnicznej - przez Słowację w najwęższym jej miejscu, odwiedzając z większych miast jedynie Poprad i Rożnawę - do małego przejścia granicznego w miejscowości Domica (węg.-Aggteek). Następnie Eger i kilka innych miast północnych Węgier oraz Szentendre i Budapeszt (tam już czekał na nas tylko Balaton). Potem Bratysława (via Gyor), Wiedeń i Brno. Tyle nam się udało zrealizować. Na wskutek powodzi, które nawiedziły w zeszłym roku Czechy i Saksonię zrezygnowaliśmy z dalszej części planu obejmującego ich stolice - Pragę i Drezno. Więc z Brna - stolicy Moraw udaliśmy się pociągiem w drogę powrotną do równie stołecznego Krakowa. Jeśli chodzi o noclegi, wybraliśmy wielogwiazdkowy hotel "pod gołym niebem", ewentualnie namiot. Generalnie chodziło o to, aby wszystko odbyło się jak najmniejszym kosztem. Ekwipunek - wiadomo, jak najmniej, obowiązkowo sakwy na bagażnik, klucze, zapasowe dętki itp. Najlepszą radę, jaką dostałem przed wyjazdem, to od kolegi, który już odbył wcześniej taką podróż. Powiedział, że najlepiej do wszystkiego podejść emocjonalnie. Inni mówili, że po 200 km pójdzie łańcuch, zębatka, itp.

No to w drogę!

Wyjechaliśmy 28.07.2002. Po pierwszych kilkudziesięciu kilometrów po przekroczeniu granicy zrobiły na nas wrażenie Tatry od strony słowackiej, są trochę inne niż polskie - takie większe i bardziej łagodne, i niezliczone serpentyny, jechaliśmy z góry, z dużą prędkością ku Nizinie Węgierskiej. Pierwsza miejscowość - Podoliniec, urocze miejsce żywcem wyjęte z opisu Andrzeja Stasiuka. "Jest rok 1921… Ulica nie ma twardej nawierzchni. Jest sucho. Ślad wąskich kół płytki, ledwo odciśnięty. Skręca łagodnie w prawo i ginie w nieco niewyraźnej głębi zdjęcia. Wzdłuż ulicy drewniany parkan i widać fragment domu: w oknie odbija się niebo. Nieco dalej stoi biała kapliczka. Za płotem rosną drzewa. Muzyk…idzie i gra dla siebie i dla niewidomej przestrzeni, która go otacza… na przejrzysty ekran przestrzeni nakładał się Andre Kertesz z 21 roku (fotografia), jakby właśnie wtedy zatrzymał się czas i teraźniejszość okazywała się przez to pomyłką, kpiną, albo zdradą. (1)" Jednym z niewielu znaków czasów współczesnych była asfaltowa trasa przelotowa. Opisy Stasiuka towarzyszyły mi przez całą Słowację i Węgry. Jedynie Poprad i Szentendre wyróżniały się starannie zadbaną malowniczością zawiewającą skansenem, doskonale dobraną kolorystyką elewacji pierzei niskich domków, czy kamieniczek.

Następnego dnia dojeżdżaliśmy już do Węgier. 8 Kilometrów przed granicą w miejscowości Długa Wieś w wiejskiej gospodzie spotkaliśmy starszego pana - pana Stefana. Był to obszar zamieszkały w 91% przez Węgrów, nazwy miejscowości były podane w dwóch językach. Za barem wisiała mapa tzw. "Wielkich Węgier" za czasów duo-imperium austro-węgierskiego obejmujących całą Słowację, Chorwację i Siedmiogród, - czyli połowę obecnej Rumunii. I chociaż takie antagonizmy odchodzą do lamusa, to Słowacy nie pałają wielką sympatią Węgrów, porównywalnie jak my niektórych swoich sąsiadów. Pan Stefan opowiadał jak w czasie wojny jego ojciec pomagał Polakom uciekającym na Węgry, uczył nas rodzimej wymowy fonetycznej miasta Gyongyos (d'jun-d'juusz), rozmawialiśmy o wszystkim, my po polsku, on po słowacku. Było już późno, najbliższe przejście graniczne czynne tylko do 20-ej, zaproponowano nam, abyśmy rozłożyli namiot na posesji tej gospody, odczuwaliśmy dużą życzliwość wobec nas, jako Polaków. Inaczej, jeśli chodzi o młodych Węgrów, oni nie czują żadnej więzi emocjonalno-historycznej z nami, raczej pierwsi się mają ku zachodniej Europie ciesząc się, że przeszłość mają za sobą.

Rano pożegnaliśmy się, podziękowaliśmy za wszystko, dostaliśmy ponowne zaproszenie w drodze powrotnej, zjedliśmy jeszcze arbuza i ruszyliśmy. 30 Minut później po raz pierwszy na własne oczy zobaczyłem Węgry. Wbrew poprzednim swoim oczekiwaniom wcale nie zastałem niziny. Było nadal górzyście. Krajobraz może na to nie wskazywał, lecz jadąc rowerem wyraźnie odczuwałem pofałdowany teren, który przypominał raczej step, taki, jaki widziałem dwa tygodnie wcześniej na Podolu na Ukrainie. Nasunęła mi się myśl, że lud Hunów, od którego wywodzi się nazwa Hungaria i który setki lat temu przybył z okolic dzisiejszej Mongolii, nie przez przypadek osiedlił się właśnie na Nizinie Węgierskiej. Mam w głowie obraz jeźdźców stepowych w spiczastych czapkach, które to najpierw się wyłaniają zza horyzontu…

Podróż po celu przeznaczenia zaczęła się. Pedałując przemierzaliśmy ok. 80 kilometrów dziennie, zaliczając po drodze wszystkie ważne obiekty turystyczne: piękny wodospad w parku narodowym w Szilvasvarad, Eger - zamek i miasto, wymowne Gyongyos. Kraina mlekiem i winem oblana. Dookoła same winnice, teren nieco stepowy i nieco… równinny. I tu kolejny ukłon w stronę Stasiuka, który twierdzi, że nie lubi równin, dlatego że: "…wzrok ślizga się po widnokręgu i przy odpowiednio odsuniętej perspektywie nie znajduje żadnych stałych współrzędnych, punktów odniesienia. Bo co na przykład znaczy jedno drzewo? Nic. Można je wyciąć, podobnie zresztą jak można wyciąć cały las (…), co właściwie pozostaje w zgodzie z naturalną skłonnością równinnego pejzażu, który zmierza ku idealnej, nomen omen, horyzantolności… zasłaniają widok jako pewną formę nieskończoności. Niewykluczone, że hordy stepowych jeźdźców ze wschodu niszczyły i paliły wsie i grody tylko dlatego, że te ograniczały perspektywę… Nie jestem bynajmniej za Tatarami albo Mongołami. Po prostu nie lubię być wystawiony na widok ze wszystkich stron, co wydaje się dość ludzką cechą. (2)" Może dlatego na naszej trasie, po starym, bastionowym (antyosmańsko) Egerze, dopiero Vac - miasto przylgnięte do samego Dunaju ze swoimi zachowanymi niezbyt imponującymi, ale dość licznymi zabytkami, przykuło na dłużej naszą uwagę. Od Gyongyos do Vac wyraźnie zmierzaliśmy ku nizinie, bocznymi drogami przez miasteczka, gdzie nie wszędzie był nawet asfalt (Gyongyospata i Acsa), z coraz rzadziej spotykanymi stromymi podjazdami. Kilometry krajobrazu. Na tej trasie jedynie Eger i Vac, w mniejszym stopniu Gyongyos posiadało jakieś stare miasto, rynek, czy główny plac, Eger i Vac także bazylikę a tylko Eger zamek. W Vac promem przeprawiliśmy się przez Dunaj i udaliśmy się do Szentendre. Tam sfinalizowaliśmy drugi etap podróży - Północne Węgry, gdzie zachwycaliśmy się widokami, a podróż mijała sielsko i powoli, (pierwszym była Słowacja.) Teraz czekały na nas same rarytasy komercyjne - Budapeszt, Balaton, Wiedeń.

Lecz to wcale nie znaczy, że olaliśmy Szentendre, ponoć miejsce plenerów węgierskich malarzy i zaplecze kulturalne Budapesztu a nawet całego kraju. Szentendre, czyli "Święty Jędrzej" zostało założone przez greckich i serbskich osadników uciekających przed Turkami [sic!]. Tworzy go nastrojowy rynek z kolumną św. Trójcy pośrodku i piękne kamieniczki go okalające oraz zamek. Stamtąd rozciąga się wspaniały widok na czerwone dachy miasteczka oraz majestatycznie płynący Dunaj. (3) Chwilę odetchnęliśmy przy mrożonej kawie, a wieczorem byliśmy już w Budapeszcie.

Jadąc ok. godziny 22-ej bulwarami Dunaju mijamy oświetlony Parlament, Most Łańcuchowy i Wzgórze Zamkowe. Wkrótce znaleźliśmy sobie niebanalny nocleg. Były to ławki wykute w kamieniu na tarasie widokowym ze starówki Budy, na tyłach jakiegoś hotelu. Mogliśmy też wybrać na wskutek deszczu miejsce zadaszone pod kopułami bodajże XVII wieku wieżyczek strzelniczych, ale tam była mniej sprzyjająca cyrkulacja powietrza - wiało. Natomiast niebo było gwieździste. Hotel z widokiem na Budapeszt nocą! Karimaty i śpiwory, a czuwał nad nami ochroniarz, który strzegł też stolików należących do restauracji. Obudziliśmy się dość wcześnie, zanim jeszcze zaczęli się schodzić turyści. Wypiliśmy herbatę przygotowaną na palniku, posiedzieliśmy godzinkę przy stolikach i akurat zaczęło się robić gwarno. Ruszyliśmy najpierw uliczkami starej Budy, rowerami mogliśmy przejechać wszystkie, i obejrzeć je tym samym. Zajęło nam to 30 minut i udaliśmy się w kierunku zamku. Wjechaliśmy na dziedziniec, potem na taras widokowy, potem w fontannie zamoczyliśmy nogi dla ochłody (też z innych celów, do obmycia twarzy mieliśmy wodę w butelkach) i zjechaliśmy z tego wzgórza na dół. Po przemierzeniu Mostu Łańcuchowego (chyba najsłynniejszego z wszystkich siedmiu) znaleźliśmy się w Peszcie, a najpierw udaliśmy się pod Parlament oczywiście. Reszta dnia zeszła nam sielsko, krążąc nieznanymi ulicami i leżąc na bulwarach albo na trawniku przy głównej ulicy handlowej - Vaci utca. Z rowerem naprawdę doskonale zorganizowaliśmy sobie czas, nie myśląc np. jak się dostać nie za późno na trasę wylotową, jeśli jechalibyśmy autostopem. Miasto opuściliśmy późnym wieczorem nie czując niedosytu, że coś pominęliśmy czy przeoczyli.

Następny dzień minął pod znakiem ciągłego pedałowania, udawaliśmy się w kierunku Balatonu i tak naprawdę myśleliśmy, że jest nieco bliżej Budapesztu. Zatrzymując się na krótko w kilku mniejszych miastach poświęciliśmy temu cały dzień. Miedzy innymi w Szekesfehervar, który na mapie miał przydzielone dwie gwiazdki, jako miasto szczególnie warte zobaczenia. Jednak nie szczególnie, jedna gwiazdka by wystarczyła. Jechaliśmy dalej, aż dotarliśmy koło 1-szej w nocy.

Balaton. Cóż można powiedzieć? Węgierskie morze. Rzeczywiście piękne. Mam ochotę przyjechać tu za rok "na łódki", czyli pożeglować. Pełno przystani, pełno jachtów. W jednym z takich portów właśnie spaliśmy na takim pomoście, popijaliśmy Tokaj i jedliśmy kukurydzę, w którą obłowiliśmy się w drodze. Spoglądaliśmy na światła wzdłuż horyzontu. W jednym miejscu nie było zachowanej ciągłości. Tam rano nie widać było drugiego brzegu, tam do brzegu było ok. 70 kilometrów - najdłuższe miejsce jeziora. Dookoła wszystkie działki wzdłuż brzegu są wykupione przez prywatnych właścicieli, w związku z tym - plaże tylko płatne, lecz brawurowe wjazdy do portu pozwoliły na chwile przyjemności w kąpieli w tej mętnej i sprawiającej wrażenie gęstej wody. Czysta przyjemność.

Cel minimum osiągnięty, ale do domu nie wracamy, nie tak od razu!

Kąpiel w porcie odświeżyła nas także następnego dnia. Wtedy podjęliśmy jeden z dłuższych odcinków - do samego Gyor, wg mapy 96 kilometrów, a następnego dnia do Bratysławy. Po 10-ciu dniach podróży znacznie opadło nasze podekscytowanie. Owszem, cieszył nas bardzo Balaton, ale dalsza trasa, mimo pochmurnej już pogody, była zdecydowanie mniej ciekawa, aczkolwiek miało to swój urok (zmęczenie itp.)

Bratysława to jakby smaczek przed deserem, jakim był Wiedeń. Stolica Słowacji bardzo mnie zaskoczyła, najpierw wielkie skrzyżowania autostrady, zjazdy i rozjazdy, na Wiedeń, Brno, Gyor, Budapeszt, Trnavę, Żilinę… Do Centrum jeszcze ze 20 kilometrów, mijamy rozległe przedmieścia, nowopowstałe szklane wieżowce, istne zaplecze finansowe środkowej Europy z infrastrukturą drogową. Natomiast proporcjonalnie do takiego rozmachu bardzo mały rynek i starówka. Zauważyłem dużo podobieństw do Lwowa. Równolegle do starówki biegnie szeroka promenada zwieńczona podobnym gmachem Slovenskeho Narodneho Divadla (Teatru Narodowego) do lwowskiej Opery, zresztą oba budynki i założenie urbanistyczne pochodzą z tego samego okresu i związane są z polityką kulturalną państwa - też tego samego, a dokładniej Franciszka Józefa na przełomie XIX i XX wieku i jego zamiłowania do sztuki. Obecnie dla Ukraińców Lwów, jak dla Słowaków Bratysława są symbolami niepodległego, odrodzonego państwa, wszędzie można kupić np. naklejki z flagą państwową, godłem, i myślę, że analogii na tym gruncie można by znaleźć więcej. Ogólnie Bratysława jest przyjemnym miastem, bardzo smakowało nam piwo w licznych knajpkach w parterach. Pozwolono nam nawet wprowadzić rowery, aby je mieć na oku. W przeciwieństwie do np. Pragi, ich bywalcami są tu głównie miejscowi, turyści nie stanowią przytłaczającej większości i przez to miasto jest spokojniejsze. Na wspomnianej wyżej promenadzie rankiem ludzie tak po prostu idą do pracy, w tle tryskają fontanny, jedynie para z Austrii na rowerach jest tu w celach rekreacyjnych i my dyskretnie śpiący na ławkach. Obejrzeliśmy jeszcze obowiązkowo usytuowany na wzgórzu i wymowny zamek (chyba symbol Bratysławy), a wieczorem byliśmy już w Wiedniu.

Po drodze zaskoczyła nas uprzejmość starszej pani, która chciała nam w czymś bardzo pomóc, w czymkolwiek. Stwierdziliśmy, że w Polsce to mało spotykane. Bardzo zdziwiła się, że przyjechaliśmy tam na rowerach z Polski, a jak powiedzieliśmy, że przez Węgry, Balaton, to jej wrażenie wzrosło jeszcze bardziej. Podziękowaliśmy i pojechaliśmy dalej, Wiednia też nie mogliśmy się doczekać.

Tam dotarliśmy koło godziny 23-ej. Ja byłem już bardzo zmęczony, niemalże zasnąłem na ramie. Jakoś znaleźliśmy katedrę Św. Stefana, zrobiłem jakieś zdjęcie na długim czasie naświetlania i zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Z początku był to dworzec najpierw wschodni, potem północny. Przy tym ostatnim widzieliśmy ludzi w śpiworach i na karimatach z plecakami koło głowy - turyści, ale odważni, (choć może w Wiedniu jest dużo bardziej bezpiecznie?) Korzystając z przywileju, jakie daje nam rower zaczęliśmy szukać dalej. Przy dworcu północnym było też pełno szczurów. Okazało się, że znaleźć nocleg w Wiedniu pod chmurką jest ciężko, gdyż wiele miejsc było już zajętych. Wypatrzyliśmy jedno fajne miejsce, ale tam już ktoś spał. W końcu wjechaliśmy w jakąś bramę na podwórze i na 2-3 godziny znalazły się wolne ławki a miejsce było przyjemne i zadbane.

Wstaliśmy ok. 6-ej i ruszyliśmy "na miasto". Wiedeń jest idealny do jazdy na rowerze. Zbyt duży żeby zwiedzać na nogach, zbyt blisko siebie są położone zabytki żeby jeździć samochodem, dochodzą do tego ograniczenia, strefy wjazdu itp. Tak, więc zaliczyliśmy Parlament, Ratusz, Katedrę Stefana. Ja już byłem tak zmęczony, że nie bardzo czułem ten Cesarsko-Królewski klimat, który narzuca się sam, natomiast podróż w czasie odbyłem w domu Zygmunta Freuda, gdzie obecnie mieści się muzeum. Byłem pod niesamowitym wrażeniem i wtedy poczułem ducha przełomu wieków. Niesamowity rewolucjonista. Miesiąc wcześniej byłem w Buczaczu na Ukrainie, gdzie urodził się jego dziadek i ojciec. W Wiedniu z tamtych czasów obejrzeliśmy jeszcze secesję, czyli stację metra zaprojektowaną przez Otto Wagnera i eklektyzm - np. Opera, a także kościół Boromeusza i Park Straussa. Potem przyszedł czas na współczesną awangardę - Hunderwasserhaus (kolorowe domki z falowaną podłogą - coś jak Park Guell Gaudiego w Barcelonie) i Salwador Dali w międzyczasie, a potem Prater (to wielkie wesołe miasteczko - oczywiście XIX wieczne [sic!]). Tam Space Shot, czyli wyrzutnia w kosmos, na 40 metrów, z wielką prędkością także spadania, wyraźnie podniosła poziom mojej adrenaliny, że opuszczając Wiedeń mogłem pedałować jeszcze długo. Po 30 minutach opuściliśmy miasto i rozbiliśmy namiot w kukurydzy, z dala od drogi. Tam mieliśmy zasłużone 8 godzin snu! I to był finał. Nie sposób opisać wszystkiego, co widziałem i przeżyłem w Wiedniu, ale dałem sobie solidny zastrzyk kultury z różnych okresów, zwłaszcza wystawą fotografii, jeśli chodzi o współczesność. To miasto dalej jest pomostem z tym, co się dzieje na świecie.

Odwrót.

Rano od razu zebraliśmy się do drogi i teraz było jasne: jedziemy już do domu, wracamy. Przed sobą mieliśmy jeszcze Brno. Jechaliśmy przed siebie 120 kilometrów, mijając m. in. granicę. Tam celnik najpierw podejrzliwie się spytał, czy coś przewozimy…, a potem spytał ile kilometrów już przejechaliśmy. Był pod wrażeniem, licznik wskazywał 1300. Całkiem nieźle jak na 2 tygodnie. I tak wieczorem dobrnęliśmy do Brna. Kolejny krótki prowizoryczny nocleg, tym razem na dworcu, runda honorowa po mieście i cel podróży następnego dnia rano. Było to muzeum w Willi Tugendhat zaprojektowanej przez Ludwika Miesa Van Der Rohe - jednego architektów z trzech największych architektów XX wieku. Willa pochodzi z 1932 roku, a dla niewtajemniczonych wygląda jak z lat 70-tych. Jeśli chodzi o Brno, to nr 1 wśród tamtejszych zabytków, także wg UNESCO. W mieście zwróciłem uwagę na teatr podobny do tego we Lwowie i Bratysławie, analogiczny znajduje się w Pradze, Krakowie i podejrzewam w każdym większym mieście C.K. Lecz najmniej estetyczny, pozbawiony smaku i założenia urbanistycznego uwzględniającego jego walory (np. duży plac przed, aby świetnie się prezentował z daleka) - według mnie, znajdował się w Brnie.

To już jest koniec, nie ma już nic.

O godzinie 12:15 wsiedliśmy do pociągu do Czeskiego Cieszyna i zasnęliśmy. W polskim Cieszynie w pociąg do Krakowa i to był koniec "wyprawy na Węgry".

Rower, jako środek transportu, w porównaniu z autostopem, dał nam dużą niezależność. Nie pomijaliśmy się miejsc pośrednich gdyż np. zatrzymał się samochód jadący dalej. Dzięki temu zwróciliśmy uwagę na Poprad, Vac, czy Szilvasvarad. Poza tym szukając miejsca biwakowego w mieście, nie musieliśmy się nachodzić by znaleźć odpowiednie. To była kwestia minut, aby wsiąść na rower i rozbić namiot gdzieś na peryferiach. Byliśmy w stanie bez problemu przemierzać 100 km dziennie i tego zazwyczaj mogliśmy być pewni. Autostopem - różnie, na pewno nie mógłbym obiecać. Mam wrażenie, że jazda z podniesionym palcem nie wygląda teraz jak np. 10 lat temu, generalnie ludzie mniej się zatrzymują, mniej autostopowiczów stoi na drogach. W związku z tym zanim się dotrze do celu czasem trzeba się nieźle wystać. Właśnie o tym pomyślałem, gdy mijaliśmy taką 3-osobową grupkę tuż przed Brnem.

W porównaniu z pociągiem, rower jest dużo tańszy i bez wątpienia zdrowszy. Koszt naszej wyprawy zmieścił się w 500 złotych i ani razu nie wydaliśmy pieniędzy na nocleg. Nie mieliśmy też uprzedniego przygotowania kondycyjnego, ani sprzętu specjalistycznego. Ja miałem zwykły rower trackingowy, kolega przeciętnego górala. Także obyło się bez kłopotów (nawet dętki nie zmieniałem). Rzeczywiście podeszliśmy do wszystkiego emocjonalnie. Nie uważam jednak, że to coś szczególnie niesamowitego. Może po prostu "dla chcącego nic trudnego".


   

BIBLIOGRAFIA:

1.Andrzej Stasiuk, Moja Europa - Dziennik Okrętowy s.109 Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2001
2.Andrzej Stasiuk, Moja Europa - Dziennik Okrętowy s.80,81 Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2001
3.Tadeusz Olszański, Węgry - Informator Turystyczny s.18 Agencja Wydawnicza Tour-Press S.C. Wydanie II, listopad 1998 Warszawa