Thursday, 15 August 2002

ZAŁOŻENIE - NA WĘGRY NA ROWERACH. PO DRODZE BYŁ JESZCZE WIEDEŃ, BRATYSŁAWA ...I BRNO. PODRÓŻ RÓWNIEŻ W CZASIE - DO C.K. IMPERIUM


Pomysł, aby jechać na Węgry rowerami mój kolega ze studiów podobno nosił od dawna, lecz chyba tylko ja wykazałem zainteresowanie tym szalonym według wielu pomysłem i wkrótce zaproponowałem trasę. Obejmowała ona przejazd z Piwnicznej - przez Słowację w najwęższym jej miejscu, odwiedzając z większych miast jedynie Poprad i Rożnawę - do małego przejścia granicznego w miejscowości Domica (węg.-Aggteek). Następnie Eger i kilka innych miast północnych Węgier oraz Szentendre i Budapeszt (tam już czekał na nas tylko Balaton). Potem Bratysława (via Gyor), Wiedeń i Brno. Tyle nam się udało zrealizować. Na wskutek powodzi, które nawiedziły w zeszłym roku Czechy i Saksonię zrezygnowaliśmy z dalszej części planu obejmującego ich stolice - Pragę i Drezno. Więc z Brna - stolicy Moraw udaliśmy się pociągiem w drogę powrotną do równie stołecznego Krakowa. Jeśli chodzi o noclegi, wybraliśmy wielogwiazdkowy hotel "pod gołym niebem", ewentualnie namiot. Generalnie chodziło o to, aby wszystko odbyło się jak najmniejszym kosztem. Ekwipunek - wiadomo, jak najmniej, obowiązkowo sakwy na bagażnik, klucze, zapasowe dętki itp. Najlepszą radę, jaką dostałem przed wyjazdem, to od kolegi, który już odbył wcześniej taką podróż. Powiedział, że najlepiej do wszystkiego podejść emocjonalnie. Inni mówili, że po 200 km pójdzie łańcuch, zębatka, itp.

No to w drogę!

Wyjechaliśmy 28.07.2002. Po pierwszych kilkudziesięciu kilometrów po przekroczeniu granicy zrobiły na nas wrażenie Tatry od strony słowackiej, są trochę inne niż polskie - takie większe i bardziej łagodne, i niezliczone serpentyny, jechaliśmy z góry, z dużą prędkością ku Nizinie Węgierskiej. Pierwsza miejscowość - Podoliniec, urocze miejsce żywcem wyjęte z opisu Andrzeja Stasiuka. "Jest rok 1921… Ulica nie ma twardej nawierzchni. Jest sucho. Ślad wąskich kół płytki, ledwo odciśnięty. Skręca łagodnie w prawo i ginie w nieco niewyraźnej głębi zdjęcia. Wzdłuż ulicy drewniany parkan i widać fragment domu: w oknie odbija się niebo. Nieco dalej stoi biała kapliczka. Za płotem rosną drzewa. Muzyk…idzie i gra dla siebie i dla niewidomej przestrzeni, która go otacza… na przejrzysty ekran przestrzeni nakładał się Andre Kertesz z 21 roku (fotografia), jakby właśnie wtedy zatrzymał się czas i teraźniejszość okazywała się przez to pomyłką, kpiną, albo zdradą. (1)" Jednym z niewielu znaków czasów współczesnych była asfaltowa trasa przelotowa. Opisy Stasiuka towarzyszyły mi przez całą Słowację i Węgry. Jedynie Poprad i Szentendre wyróżniały się starannie zadbaną malowniczością zawiewającą skansenem, doskonale dobraną kolorystyką elewacji pierzei niskich domków, czy kamieniczek.

Następnego dnia dojeżdżaliśmy już do Węgier. 8 Kilometrów przed granicą w miejscowości Długa Wieś w wiejskiej gospodzie spotkaliśmy starszego pana - pana Stefana. Był to obszar zamieszkały w 91% przez Węgrów, nazwy miejscowości były podane w dwóch językach. Za barem wisiała mapa tzw. "Wielkich Węgier" za czasów duo-imperium austro-węgierskiego obejmujących całą Słowację, Chorwację i Siedmiogród, - czyli połowę obecnej Rumunii. I chociaż takie antagonizmy odchodzą do lamusa, to Słowacy nie pałają wielką sympatią Węgrów, porównywalnie jak my niektórych swoich sąsiadów. Pan Stefan opowiadał jak w czasie wojny jego ojciec pomagał Polakom uciekającym na Węgry, uczył nas rodzimej wymowy fonetycznej miasta Gyongyos (d'jun-d'juusz), rozmawialiśmy o wszystkim, my po polsku, on po słowacku. Było już późno, najbliższe przejście graniczne czynne tylko do 20-ej, zaproponowano nam, abyśmy rozłożyli namiot na posesji tej gospody, odczuwaliśmy dużą życzliwość wobec nas, jako Polaków. Inaczej, jeśli chodzi o młodych Węgrów, oni nie czują żadnej więzi emocjonalno-historycznej z nami, raczej pierwsi się mają ku zachodniej Europie ciesząc się, że przeszłość mają za sobą.

Rano pożegnaliśmy się, podziękowaliśmy za wszystko, dostaliśmy ponowne zaproszenie w drodze powrotnej, zjedliśmy jeszcze arbuza i ruszyliśmy. 30 Minut później po raz pierwszy na własne oczy zobaczyłem Węgry. Wbrew poprzednim swoim oczekiwaniom wcale nie zastałem niziny. Było nadal górzyście. Krajobraz może na to nie wskazywał, lecz jadąc rowerem wyraźnie odczuwałem pofałdowany teren, który przypominał raczej step, taki, jaki widziałem dwa tygodnie wcześniej na Podolu na Ukrainie. Nasunęła mi się myśl, że lud Hunów, od którego wywodzi się nazwa Hungaria i który setki lat temu przybył z okolic dzisiejszej Mongolii, nie przez przypadek osiedlił się właśnie na Nizinie Węgierskiej. Mam w głowie obraz jeźdźców stepowych w spiczastych czapkach, które to najpierw się wyłaniają zza horyzontu…

Podróż po celu przeznaczenia zaczęła się. Pedałując przemierzaliśmy ok. 80 kilometrów dziennie, zaliczając po drodze wszystkie ważne obiekty turystyczne: piękny wodospad w parku narodowym w Szilvasvarad, Eger - zamek i miasto, wymowne Gyongyos. Kraina mlekiem i winem oblana. Dookoła same winnice, teren nieco stepowy i nieco… równinny. I tu kolejny ukłon w stronę Stasiuka, który twierdzi, że nie lubi równin, dlatego że: "…wzrok ślizga się po widnokręgu i przy odpowiednio odsuniętej perspektywie nie znajduje żadnych stałych współrzędnych, punktów odniesienia. Bo co na przykład znaczy jedno drzewo? Nic. Można je wyciąć, podobnie zresztą jak można wyciąć cały las (…), co właściwie pozostaje w zgodzie z naturalną skłonnością równinnego pejzażu, który zmierza ku idealnej, nomen omen, horyzantolności… zasłaniają widok jako pewną formę nieskończoności. Niewykluczone, że hordy stepowych jeźdźców ze wschodu niszczyły i paliły wsie i grody tylko dlatego, że te ograniczały perspektywę… Nie jestem bynajmniej za Tatarami albo Mongołami. Po prostu nie lubię być wystawiony na widok ze wszystkich stron, co wydaje się dość ludzką cechą. (2)" Może dlatego na naszej trasie, po starym, bastionowym (antyosmańsko) Egerze, dopiero Vac - miasto przylgnięte do samego Dunaju ze swoimi zachowanymi niezbyt imponującymi, ale dość licznymi zabytkami, przykuło na dłużej naszą uwagę. Od Gyongyos do Vac wyraźnie zmierzaliśmy ku nizinie, bocznymi drogami przez miasteczka, gdzie nie wszędzie był nawet asfalt (Gyongyospata i Acsa), z coraz rzadziej spotykanymi stromymi podjazdami. Kilometry krajobrazu. Na tej trasie jedynie Eger i Vac, w mniejszym stopniu Gyongyos posiadało jakieś stare miasto, rynek, czy główny plac, Eger i Vac także bazylikę a tylko Eger zamek. W Vac promem przeprawiliśmy się przez Dunaj i udaliśmy się do Szentendre. Tam sfinalizowaliśmy drugi etap podróży - Północne Węgry, gdzie zachwycaliśmy się widokami, a podróż mijała sielsko i powoli, (pierwszym była Słowacja.) Teraz czekały na nas same rarytasy komercyjne - Budapeszt, Balaton, Wiedeń.

Lecz to wcale nie znaczy, że olaliśmy Szentendre, ponoć miejsce plenerów węgierskich malarzy i zaplecze kulturalne Budapesztu a nawet całego kraju. Szentendre, czyli "Święty Jędrzej" zostało założone przez greckich i serbskich osadników uciekających przed Turkami [sic!]. Tworzy go nastrojowy rynek z kolumną św. Trójcy pośrodku i piękne kamieniczki go okalające oraz zamek. Stamtąd rozciąga się wspaniały widok na czerwone dachy miasteczka oraz majestatycznie płynący Dunaj. (3) Chwilę odetchnęliśmy przy mrożonej kawie, a wieczorem byliśmy już w Budapeszcie.

Jadąc ok. godziny 22-ej bulwarami Dunaju mijamy oświetlony Parlament, Most Łańcuchowy i Wzgórze Zamkowe. Wkrótce znaleźliśmy sobie niebanalny nocleg. Były to ławki wykute w kamieniu na tarasie widokowym ze starówki Budy, na tyłach jakiegoś hotelu. Mogliśmy też wybrać na wskutek deszczu miejsce zadaszone pod kopułami bodajże XVII wieku wieżyczek strzelniczych, ale tam była mniej sprzyjająca cyrkulacja powietrza - wiało. Natomiast niebo było gwieździste. Hotel z widokiem na Budapeszt nocą! Karimaty i śpiwory, a czuwał nad nami ochroniarz, który strzegł też stolików należących do restauracji. Obudziliśmy się dość wcześnie, zanim jeszcze zaczęli się schodzić turyści. Wypiliśmy herbatę przygotowaną na palniku, posiedzieliśmy godzinkę przy stolikach i akurat zaczęło się robić gwarno. Ruszyliśmy najpierw uliczkami starej Budy, rowerami mogliśmy przejechać wszystkie, i obejrzeć je tym samym. Zajęło nam to 30 minut i udaliśmy się w kierunku zamku. Wjechaliśmy na dziedziniec, potem na taras widokowy, potem w fontannie zamoczyliśmy nogi dla ochłody (też z innych celów, do obmycia twarzy mieliśmy wodę w butelkach) i zjechaliśmy z tego wzgórza na dół. Po przemierzeniu Mostu Łańcuchowego (chyba najsłynniejszego z wszystkich siedmiu) znaleźliśmy się w Peszcie, a najpierw udaliśmy się pod Parlament oczywiście. Reszta dnia zeszła nam sielsko, krążąc nieznanymi ulicami i leżąc na bulwarach albo na trawniku przy głównej ulicy handlowej - Vaci utca. Z rowerem naprawdę doskonale zorganizowaliśmy sobie czas, nie myśląc np. jak się dostać nie za późno na trasę wylotową, jeśli jechalibyśmy autostopem. Miasto opuściliśmy późnym wieczorem nie czując niedosytu, że coś pominęliśmy czy przeoczyli.

Następny dzień minął pod znakiem ciągłego pedałowania, udawaliśmy się w kierunku Balatonu i tak naprawdę myśleliśmy, że jest nieco bliżej Budapesztu. Zatrzymując się na krótko w kilku mniejszych miastach poświęciliśmy temu cały dzień. Miedzy innymi w Szekesfehervar, który na mapie miał przydzielone dwie gwiazdki, jako miasto szczególnie warte zobaczenia. Jednak nie szczególnie, jedna gwiazdka by wystarczyła. Jechaliśmy dalej, aż dotarliśmy koło 1-szej w nocy.

Balaton. Cóż można powiedzieć? Węgierskie morze. Rzeczywiście piękne. Mam ochotę przyjechać tu za rok "na łódki", czyli pożeglować. Pełno przystani, pełno jachtów. W jednym z takich portów właśnie spaliśmy na takim pomoście, popijaliśmy Tokaj i jedliśmy kukurydzę, w którą obłowiliśmy się w drodze. Spoglądaliśmy na światła wzdłuż horyzontu. W jednym miejscu nie było zachowanej ciągłości. Tam rano nie widać było drugiego brzegu, tam do brzegu było ok. 70 kilometrów - najdłuższe miejsce jeziora. Dookoła wszystkie działki wzdłuż brzegu są wykupione przez prywatnych właścicieli, w związku z tym - plaże tylko płatne, lecz brawurowe wjazdy do portu pozwoliły na chwile przyjemności w kąpieli w tej mętnej i sprawiającej wrażenie gęstej wody. Czysta przyjemność.

Cel minimum osiągnięty, ale do domu nie wracamy, nie tak od razu!

Kąpiel w porcie odświeżyła nas także następnego dnia. Wtedy podjęliśmy jeden z dłuższych odcinków - do samego Gyor, wg mapy 96 kilometrów, a następnego dnia do Bratysławy. Po 10-ciu dniach podróży znacznie opadło nasze podekscytowanie. Owszem, cieszył nas bardzo Balaton, ale dalsza trasa, mimo pochmurnej już pogody, była zdecydowanie mniej ciekawa, aczkolwiek miało to swój urok (zmęczenie itp.)

Bratysława to jakby smaczek przed deserem, jakim był Wiedeń. Stolica Słowacji bardzo mnie zaskoczyła, najpierw wielkie skrzyżowania autostrady, zjazdy i rozjazdy, na Wiedeń, Brno, Gyor, Budapeszt, Trnavę, Żilinę… Do Centrum jeszcze ze 20 kilometrów, mijamy rozległe przedmieścia, nowopowstałe szklane wieżowce, istne zaplecze finansowe środkowej Europy z infrastrukturą drogową. Natomiast proporcjonalnie do takiego rozmachu bardzo mały rynek i starówka. Zauważyłem dużo podobieństw do Lwowa. Równolegle do starówki biegnie szeroka promenada zwieńczona podobnym gmachem Slovenskeho Narodneho Divadla (Teatru Narodowego) do lwowskiej Opery, zresztą oba budynki i założenie urbanistyczne pochodzą z tego samego okresu i związane są z polityką kulturalną państwa - też tego samego, a dokładniej Franciszka Józefa na przełomie XIX i XX wieku i jego zamiłowania do sztuki. Obecnie dla Ukraińców Lwów, jak dla Słowaków Bratysława są symbolami niepodległego, odrodzonego państwa, wszędzie można kupić np. naklejki z flagą państwową, godłem, i myślę, że analogii na tym gruncie można by znaleźć więcej. Ogólnie Bratysława jest przyjemnym miastem, bardzo smakowało nam piwo w licznych knajpkach w parterach. Pozwolono nam nawet wprowadzić rowery, aby je mieć na oku. W przeciwieństwie do np. Pragi, ich bywalcami są tu głównie miejscowi, turyści nie stanowią przytłaczającej większości i przez to miasto jest spokojniejsze. Na wspomnianej wyżej promenadzie rankiem ludzie tak po prostu idą do pracy, w tle tryskają fontanny, jedynie para z Austrii na rowerach jest tu w celach rekreacyjnych i my dyskretnie śpiący na ławkach. Obejrzeliśmy jeszcze obowiązkowo usytuowany na wzgórzu i wymowny zamek (chyba symbol Bratysławy), a wieczorem byliśmy już w Wiedniu.

Po drodze zaskoczyła nas uprzejmość starszej pani, która chciała nam w czymś bardzo pomóc, w czymkolwiek. Stwierdziliśmy, że w Polsce to mało spotykane. Bardzo zdziwiła się, że przyjechaliśmy tam na rowerach z Polski, a jak powiedzieliśmy, że przez Węgry, Balaton, to jej wrażenie wzrosło jeszcze bardziej. Podziękowaliśmy i pojechaliśmy dalej, Wiednia też nie mogliśmy się doczekać.

Tam dotarliśmy koło godziny 23-ej. Ja byłem już bardzo zmęczony, niemalże zasnąłem na ramie. Jakoś znaleźliśmy katedrę Św. Stefana, zrobiłem jakieś zdjęcie na długim czasie naświetlania i zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Z początku był to dworzec najpierw wschodni, potem północny. Przy tym ostatnim widzieliśmy ludzi w śpiworach i na karimatach z plecakami koło głowy - turyści, ale odważni, (choć może w Wiedniu jest dużo bardziej bezpiecznie?) Korzystając z przywileju, jakie daje nam rower zaczęliśmy szukać dalej. Przy dworcu północnym było też pełno szczurów. Okazało się, że znaleźć nocleg w Wiedniu pod chmurką jest ciężko, gdyż wiele miejsc było już zajętych. Wypatrzyliśmy jedno fajne miejsce, ale tam już ktoś spał. W końcu wjechaliśmy w jakąś bramę na podwórze i na 2-3 godziny znalazły się wolne ławki a miejsce było przyjemne i zadbane.

Wstaliśmy ok. 6-ej i ruszyliśmy "na miasto". Wiedeń jest idealny do jazdy na rowerze. Zbyt duży żeby zwiedzać na nogach, zbyt blisko siebie są położone zabytki żeby jeździć samochodem, dochodzą do tego ograniczenia, strefy wjazdu itp. Tak, więc zaliczyliśmy Parlament, Ratusz, Katedrę Stefana. Ja już byłem tak zmęczony, że nie bardzo czułem ten Cesarsko-Królewski klimat, który narzuca się sam, natomiast podróż w czasie odbyłem w domu Zygmunta Freuda, gdzie obecnie mieści się muzeum. Byłem pod niesamowitym wrażeniem i wtedy poczułem ducha przełomu wieków. Niesamowity rewolucjonista. Miesiąc wcześniej byłem w Buczaczu na Ukrainie, gdzie urodził się jego dziadek i ojciec. W Wiedniu z tamtych czasów obejrzeliśmy jeszcze secesję, czyli stację metra zaprojektowaną przez Otto Wagnera i eklektyzm - np. Opera, a także kościół Boromeusza i Park Straussa. Potem przyszedł czas na współczesną awangardę - Hunderwasserhaus (kolorowe domki z falowaną podłogą - coś jak Park Guell Gaudiego w Barcelonie) i Salwador Dali w międzyczasie, a potem Prater (to wielkie wesołe miasteczko - oczywiście XIX wieczne [sic!]). Tam Space Shot, czyli wyrzutnia w kosmos, na 40 metrów, z wielką prędkością także spadania, wyraźnie podniosła poziom mojej adrenaliny, że opuszczając Wiedeń mogłem pedałować jeszcze długo. Po 30 minutach opuściliśmy miasto i rozbiliśmy namiot w kukurydzy, z dala od drogi. Tam mieliśmy zasłużone 8 godzin snu! I to był finał. Nie sposób opisać wszystkiego, co widziałem i przeżyłem w Wiedniu, ale dałem sobie solidny zastrzyk kultury z różnych okresów, zwłaszcza wystawą fotografii, jeśli chodzi o współczesność. To miasto dalej jest pomostem z tym, co się dzieje na świecie.

Odwrót.

Rano od razu zebraliśmy się do drogi i teraz było jasne: jedziemy już do domu, wracamy. Przed sobą mieliśmy jeszcze Brno. Jechaliśmy przed siebie 120 kilometrów, mijając m. in. granicę. Tam celnik najpierw podejrzliwie się spytał, czy coś przewozimy…, a potem spytał ile kilometrów już przejechaliśmy. Był pod wrażeniem, licznik wskazywał 1300. Całkiem nieźle jak na 2 tygodnie. I tak wieczorem dobrnęliśmy do Brna. Kolejny krótki prowizoryczny nocleg, tym razem na dworcu, runda honorowa po mieście i cel podróży następnego dnia rano. Było to muzeum w Willi Tugendhat zaprojektowanej przez Ludwika Miesa Van Der Rohe - jednego architektów z trzech największych architektów XX wieku. Willa pochodzi z 1932 roku, a dla niewtajemniczonych wygląda jak z lat 70-tych. Jeśli chodzi o Brno, to nr 1 wśród tamtejszych zabytków, także wg UNESCO. W mieście zwróciłem uwagę na teatr podobny do tego we Lwowie i Bratysławie, analogiczny znajduje się w Pradze, Krakowie i podejrzewam w każdym większym mieście C.K. Lecz najmniej estetyczny, pozbawiony smaku i założenia urbanistycznego uwzględniającego jego walory (np. duży plac przed, aby świetnie się prezentował z daleka) - według mnie, znajdował się w Brnie.

To już jest koniec, nie ma już nic.

O godzinie 12:15 wsiedliśmy do pociągu do Czeskiego Cieszyna i zasnęliśmy. W polskim Cieszynie w pociąg do Krakowa i to był koniec "wyprawy na Węgry".

Rower, jako środek transportu, w porównaniu z autostopem, dał nam dużą niezależność. Nie pomijaliśmy się miejsc pośrednich gdyż np. zatrzymał się samochód jadący dalej. Dzięki temu zwróciliśmy uwagę na Poprad, Vac, czy Szilvasvarad. Poza tym szukając miejsca biwakowego w mieście, nie musieliśmy się nachodzić by znaleźć odpowiednie. To była kwestia minut, aby wsiąść na rower i rozbić namiot gdzieś na peryferiach. Byliśmy w stanie bez problemu przemierzać 100 km dziennie i tego zazwyczaj mogliśmy być pewni. Autostopem - różnie, na pewno nie mógłbym obiecać. Mam wrażenie, że jazda z podniesionym palcem nie wygląda teraz jak np. 10 lat temu, generalnie ludzie mniej się zatrzymują, mniej autostopowiczów stoi na drogach. W związku z tym zanim się dotrze do celu czasem trzeba się nieźle wystać. Właśnie o tym pomyślałem, gdy mijaliśmy taką 3-osobową grupkę tuż przed Brnem.

W porównaniu z pociągiem, rower jest dużo tańszy i bez wątpienia zdrowszy. Koszt naszej wyprawy zmieścił się w 500 złotych i ani razu nie wydaliśmy pieniędzy na nocleg. Nie mieliśmy też uprzedniego przygotowania kondycyjnego, ani sprzętu specjalistycznego. Ja miałem zwykły rower trackingowy, kolega przeciętnego górala. Także obyło się bez kłopotów (nawet dętki nie zmieniałem). Rzeczywiście podeszliśmy do wszystkiego emocjonalnie. Nie uważam jednak, że to coś szczególnie niesamowitego. Może po prostu "dla chcącego nic trudnego".


   

BIBLIOGRAFIA:

1.Andrzej Stasiuk, Moja Europa - Dziennik Okrętowy s.109 Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2001
2.Andrzej Stasiuk, Moja Europa - Dziennik Okrętowy s.80,81 Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2001
3.Tadeusz Olszański, Węgry - Informator Turystyczny s.18 Agencja Wydawnicza Tour-Press S.C. Wydanie II, listopad 1998 Warszawa





















Tuesday, 31 July 2001

LISBON STORY NA WŁASNE OCZY, PORTUGALIA 2001

Portugalia to dość zapomniany kraj położony na samym krańcu Europy, o którym sam wcześniej za wiele nie wiedziałem. Kiedyś moją uwagę zwrócił telewizyjny zwiastun filmu Lisbon Story, który wchodził właśnie na ekrany kin, oraz koncert portugalskiej grupy Madredeus w Kazimierzu. Dopiero kilka lat później obejrzałem film Wendersa i stwierdziłem, że muszę tam jechać.

Doprowadzenie wyprawy do skutku zajęło mi kolejne lata. Wyruszyliśmy na początku lipca 2001, autostopem, niefortunnie w środku tygodnia. Po południu stanęliśmy na drodze wylotowej z Krakowa w stronę Bielska. Bez problemu dotarliśmy do Cieszyna i nawet zaczęliśmy liczyć, że złapiemy coś do Pragi. Plan minimum, czyli dotarcie do granicy, został wykonany. Udaliśmy się więc na zasłużony wypoczynek między świerkami we Frydku-Mistku (następne większe miasto za Cieszynem), a następnego dnia pełni optymizmu zaczęliśmy znowu łapać stopa - optymizm tym bardziej wskazany, że przed nami stało jeszcze 5 osób. Niestety, do Pragi dotarliśmy dopiero następnego dnia wieczorem i to po części pociągiem.

We Frydku-Mistku staliśmy 5 godzin, z Nowego Jicina - totalnej prowincji (najbliższy pociąg do Brna odjeżdżał następnego dnia rano) - cudem się wydostaliśmy. Polegało to na tym, że łapała z nami stopa ładna dziewczyna, a my "wpakowaliśmy" się na tylne siedzenie samochodu, który ewidentnie zatrzymał się dla niej. Biorąc pod uwagę, że był to weekend (podróż stopem nadzwyczaj utrudniona), w Brnie kupiliśmy bilet do samej granicy z Niemcami, a dalej Wochenende Ticket, czyli tani bilet weekendowy dla 5ciu osób przez całe Niemcy (nas było tylko dwóch, ale i tak opłaciło się go nam kupić).

W ten sposób dotarliśmy do Francji, do Strasburga. Można stwierdzić, że byliśmy prawie w połowie drogi i zdecydowaną jej większość pokonaliśmy pociągiem. To był niezbyt udany początek, a więc ze zdwojonym zapałem przystąpiliśmy do dalszego łapania stopa. Próbowaliśmy szczęścia na autostradzie, przy wjeździe z dróg lokalnych - pokonując w ten sposób ok. 20 kilometrów jednym autem - aż pewien dobry człowiek zaproponował, że nas podrzuci na parking, skąd dużo ciężarówek jedzie na południe Francji. Na miejscu od razu zwróciłem uwagę na TIR-a z portugalską rejestracją. To było w pobliżu Besancon, a tego dnia planowaliśmy dotrzeć chociaż do Lyonu. Wcześniej polski kierowca powiedział nam, że tam jedzie, ale następnego dnia rano - po prostu nie chciał nas zabrać. Nie pozostało nam więc nic innego, jak czekać na kierowcę portugalskiego TIR-a. Kiedy przyszedł, poprosiliśmy go o podwiezienie (nawijając o Lisbon Story itd.), a on odpowiedział tak normalnie: "tak". Potem spytałem, kiedy jedzie, - jeśli np. jutro, to poczekamy… On tak samo spokojnie odpowiedział: "teraz". Portugalia zaczynała nam się podobać! W ten sposób dostaliśmy się do samego Porto. Był to bardzo miły człowiek, nie miał 30 lat, utrzymujemy z nim kontakt do dzisiaj. Wysłaliśmy mu potem polską Żubrówkę i płytę Brygady Kryzys - takie polskie gadżety.

Cel osiągnęliśmy. Rozpoczęliśmy zwiedzanie od stadionu FC Porto, potem udaliśmy się pod podwójny most nad Duero, łączący dolne i górne części miasta. Widzieliśmy dworzec San Bento ze swoimi azulejos - płytkami ceramicznymi pełniącymi rolę fresków (jeden z symboli Portugalii) i widok na miasto w nocy z okna pociągu jadącego wysoko położonym mostem autorstwa G. Eiffla. Do Lizbony zdecydowaliśmy się udać koleją. Bilety nie były drogie (równowartość ok. 30 zł), a było też późno, więc stwierdziliśmy, że spędzimy noc w pociągu. Na lizbońskim dworcu Santa Apolonia byliśmy ok. 5-ej rano, kilka minut wcześniej przejeżdżaliśmy przez dworzec, bodajże wschodni - to obszar EXPO 2000. Najpierw udaliśmy się na Praca do Comercio - główny plac, otwarty na deltę Tagu, a potem kolejką podmiejską na plażę w Estoril, (gdzie później spaliśmy, czułem się tam jak na Karaibach: słońce, palmy, niebieski ocean… za to bardzo zimna woda - to za sprawą prądu morskiego idącego z północy). Jednak najlepszy klimat dają wieczorne spacery po mieście licznymi schodkami, jazda specyficznym tramwajem oraz widok z zamku na deltę Tagu.

Generalnie, zwiedziliśmy nie tylko Portugalię. Po raz pierwszy na własne oczy zobaczyłem Pragę, gdzie spędziliśmy pół dnia do czasu jakiegoś nocnego połączenia do granicy. Niemcy podziwialiśmy z okien pociągu, głównie Nadrenię - krajobraz usłany winnicami, z przejawiającymi się romantycznymi zamkami. Strasburg także wywarł na nas duże wrażenie, a zwłaszcza tamtejsza katedra, która nie jest szczególnie znana, a robi większe wrażenie niż jakakolwiek w Polsce: bogatym detalem, licznymi starannie rzeźbionymi figurkami i całym nastrojem. Całe miasto jest urocze i bardzo zadbane. Przejeżdżając 2 tysiące kilometrów w kabinie TIR-a podziwialiśmy także Masyw Centralny, most w Bordeaux, Pireneje i Kraj Basków, pustkowia Hiszpanii. Widzieliśmy także uroczą prowincję.

Powrót wyglądał trochę inaczej. Dowiedzieliśmy się, że wielki parking ciężarówek jest na granicy z Hiszpanią, w Vilar Formoso. Tam dojechaliśmy pociągiem - bilety kolejowe w Portugalii nie są zbyt drogie. Po wielogodzinnych bezskutecznych rozmowach z kierowcami przekroczyliśmy na nogach granicę i wzięliśmy pociąg właściwie do samej Polski. W sumie koszt wyniósł ok. 400 zł (kupując bilet za każdym razem od granicy do granicy - tak wyszło taniej). Kierowcy głównie nie chcieli brać dwóch osób do kabiny - w tirze jest tylko jedno miejsce dla pasażera. Nie było już podejścia "najwyżej nie dojedziemy" - teraz musieliśmy wracać: to był nasz cel, który chcieliśmy osiągnąć jak najszybciej. Stąd ta kosztowna, ale wygodna decyzja.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na krótko w Bayonne.- stolicy francuskiej części Kraju Basków - i w Lyonie, po polsku Lwowie (he he). W Bayonne wydaliśmy bajońską dla nas sumę na bilet kolejowy do granicy z Niemcami (ok. 250 zł).

W Lipsku, na słynnym dużym dworcu, spotkaliśmy wielu Polaków, z którymi wymienialiśmy się wrażeniami z podróży. Oni także podróżowali stopem na południe Europy i teraz wracali na Wochenende Ticket przez Niemcy.

I tak się skończył nasz film, zobaczyliśmy trochę krajów, trochę miast, trochę Lizbony i w ogóle przekonaliśmy się, że podróże kształcą.


Friday, 2 March 2001

DYLIŻANS - Listopad 2000 Kraków, Klub Re, relacja z koncertu

DYLIŻANS (pierwotnie dla zina BLOK, ostatecznie nie umieszczona) - Listopad 2000 Kraków, Klub Re. Małe mroczne pomieszczenie, jest jesień, Robert Brylewski, Tymon Tymański, Grzegorz Nawrocki stworzyli niesamowity transowy projekt alternatywny na zlepku yassu i punka. Grali utwory Brygady Kryzys, Kryzysu, Izraela, Kur, Pogan, Velvet Underground i nie tylko, czyli i Centralę, i Venus In Furns, i Wirtualną Miłość, i ...widziałem cie z innym chuopcem...(Tymon i Trupy), i Święty Szczyt...A wszystko jakby na jedno kopyto, ale za to jakie. Trans non stop, chociaż to różne utwory, klimatu dodawała perkusja Ś.P. J.Oltera tworząca jakby dopowiadające tło i konga (Majewski), i trójka frontmanów o niebanalnych wcześniejszych dokonaniach muzycznych na tej małej scenie. (przyp. Brylu - Kryzys, Brygada Kryzys, Izrael, Armia, Falarek, współpraca ze Światem Czarownic... Tymon - Kury, Czan, Miłość, Trupy, Masło, NRD, współpraca min. z Lesterem Bowie... Grzesiek - Kobiety, Ego, Czan...) Jeden z lepszych koncertów w moim życiu, jakby w jednej pigułce wszystko.


Thursday, 1 March 2001

CHUMBAWAMBA - 12.08.2000 Olsztyn, relacja z koncertu

CHUMBAWAMBA (Inwazja Mocy), recenzja dla BLOK'u - 12.08.2000 Olsztyn, wstęp wolny. Popołudnie w jakimś lasku w Olsztynie. Siedzimy patrząc na Jeziorko (przecież to Mazury). Słyszymy, ze CHUMBAWAMBA ma próbę. Słychać "Mouthful of shit". Prawdziwy koncert zaczęli dopiero ok. 22 od "Drip-drip-drip" z "Tubthumper" i jakoś zaraz potem "Timebomb" i coś z nowej płyty "Wysiwyg" (tytuł to skrót od What you see is what you get), a potem cała reszta i tak przez ponad dwie godziny. Było Tubthumping, Enough is Enough (Open Your Eyes, Time to Wake Up), oczywiście Mouthful of Shits (tym razem nie zadedykowali swojemu premierowi - Tony'emu Blair'owi, jak to uczynili na Odjazdach w Spodku w '97 r. - przyp. tytuł znaczy "Usta pełne gówna"), było I' m with stupid (jestem z głupkiem). Wokalista i wokalistka założyli czerwone T-shirty z takimże napisem i z wizerunkiem palców wskazujących skierowanych na siebie. Była Alice jako zakonnica z flaszka kręcąca biodrami. Nie było Danberta Nobacona w ceglanym garniturze, jak w Spodku, było "Nazi" A' capella, "Jesus in Vegas" (taking care a business). Mniej więcej repertuar podzielony był na ten z ostatniej płyty, ten z przedostatniej (studyjnej Tubthumper) i reszta. Nie zagrali natomiast: "Give the Anarchist a Cigarette," "Amnesia," "Outsider" i nic ze "Swinging with Raymond…" nie mówiąc o "English rebel songs". Ale show i tak był dobry. Wpływ na to miało też przygotowanie wizualnej strony konceru przez muzyków, choćby nawet dobranie stroju do piosenki. Bisowali trzy razy. W porównaniu do wcześniejszego koncertu w Spodku, repertuar był bardziej wyważony i chyba …ciekawszy, chociaż nie wykonali kilku utworów, na które czekałem. Na "Odjazdach" promowali "Tubthumper" i głównie z tej płyty grali utwory. Tym razem było tak jak wcześniej opisałem. Mało brakowało, a przeprowadziłbym wywiad z Chumbawambą, ale szkoda mi było kasy na przekupienie ochroniarzy wynajętych przez RMF FM, żeby mnie wpuścili na scenę. Myślę, że muzycy chętniej udzieliliby nam wywiadu niż jakiemuś tam kolorowemu pisemku typu Playboy czy Wprost (jak to było w przypadku Radiostacji i Marylin Manson). Może daliby się zaprosić na "Punkowa Orkiestrę...". Na koncert można było wnieść teoretycznie dwa piwa a pod scenę w ogóle (podwójne bramki). W praktyce było różnie. Przed Chumbą grali Czarno-Czarni i Big Cyc.

Pozwolę sobie jeszcze na małą polemikę - Na ostatniej płycie widnieje napis "Kopia zabija muzykę" Kilka lat temu byli zadowoleni z tego, że ich płyty są tak popularne w Polsce




Wednesday, 28 February 2001

DIE TOTEN HOSEN - 1.06.2000 Kraków, relacja z koncertu

DIE TOTEN HOSEN - 1.06.2000 Kraków, Klub 38. Bilet 39 i 45 zł. - Recenzja dla zine'a BLOK. Gdybym nie miał wcześniej kupionego biletu, nie poszedłbym na ten koncert, choć i tak się spóźniłem. KSU - nie widziałem, ale na pewno wypadli dobrze jak na "Orkiestrze". Publika ostro przywoływała "Martwe Spodnie". Wreszcie wyszli, wokalista przywitał Kraków w języku polskim i dodał, już po angielsku, że to wszystko, co umie w naszym języku, został mu angielski i niemiecki. Chwila przerwy i... Hey Ho Let's Go. Ruszyli. Zaczęli od tejże piosenki Ramones'ów. Gdy ją usłyszałem, poczułem się jak na spidzie. Potem reszta kawałków od "Bommerlunder" z pierwszej płyty "Opelgang" poprzez "Horrorschau", "A wszystko to, bo ciebie kocham" w wersji oryginalnej /Kauf Mich, Sexy & Reichy/ i wesoły przebój o jeleniach /płyta "Opium dla ludu"/ aż po być może przyszły hymn Bayernu Monachium z ostatniej płyty "Unsterblich", która promował ten i inne koncerty w Europie i Argentynie. Przypomnijmy, że była to druga wizyta DTH w Polsce. Pierwsza gdzie z Kobranocką dali kilka koncertów, podobno w latach 80-tych dla Niemców było to niezłe zetknięcie z ówczesnymi realiami. W tym roku zagrali jeszcze w Warszawie. Oprócz ww. utworów zapodali kilka starych zapomnianych kawałków, no i covery - nie tylko Ramones'ow i nie tylko z płyty "Learning English lecz też "Should I Stay or Should I Go" - The Clash i "First time" - Plain, gdzie refren śpiewała cala sala /Oh! Oh oh oh!/.

Covery świetnie współgrały a nawet udoskonaliły repertuar, publiczność zaś miała niezłą jazdę. Poza tym wszystko zagrane cały takim kopem i niesamowitą energią, że koncert, chociaż trwał ok. 2h, zleciał mi razy szybciej. I nawet, kiedy elementy garderoby fruwały między sceną, nikt się z muzyków nie zamierzał obrazić, jak to zrobił pan Lech Janerka w marcu'99. Widać było jak na jednym z obsługi technicznej zespołu zrobiła wrażenie papa z wielkim napisem DTH. Raz tylko ochroniarz wkurzył wokalistę. Na szczęście pomimo wieku nie są nazbyt zmanierowani, za co ceni ich także starsza publiczność, która licznie przyszła na koncert, co niektórzy z rodziną. W każdym bądź razie widownia w różnym wieku kumata i świadoma. Ja nie zauważyłem żadnego małolata /...wiadomo w jakim sensie/, ani żadnej "armii irokezów", jak na innych takich imprezach. Każdy wyglądał jak chciał. Istny klimat lat 70/80-tych, jakby żywcem przeniesiony z londyńskich klubów zeszłej i jeszcze wcześniejszej dekady. Można było sobie kupić pamiątkowa koszulkę z trasy za 50zł., piwo po znośnej cenie lub zapodać sobie drinka. Pomimo iż wole ich starsze nagrania, koncertu tej "Piątki z Dussoldorfu" długo nie zapomnę.